czwartek, 1 stycznia 2015

Od Wembley do Frankfurtu – polska przygoda z mundialem ’74


Niewiele było w naszej najnowszej historii meczów czy turniejów, którymi będziemy mogli chwalić się przez długie lata, choć do takich z pewnością należą wygrane nad Niemcami czy Portugalią. Nie ulega wątpliwości, że poprzednie pokolenia mają więcej niezapomnianych piłkarskich wspomnień. Do takich należy polska przygoda z mundialem w 1974 roku.

Eliminacyjna droga na szczyt
Na mistrzostwach polska kadra pod wodzą Kazimierza Górskiego osiągnęła z pewnością olbrzymi sukces, a już okoliczności, w których awansowała na turniej owiane są legendą.  Kadra „Orłów Górskiego” musiała się nieźle napocić, by wejść na mundial. W pierwszym spotkaniu została pokonana przez Walijczyków 2:0 i przyszłość nie była widziana w różowych barwach. Na nasze szczęście, zwycięstwem zakończyły się dwa kolejne spotkania  – z Anglią i Walią.
Zwycięstwo na Stadionie Śląskim nad Anglikami do dziś pozostaje naszym jedynym nad kadrą „Synów Albionu”. Zainteresowanie spotkaniem było ogromne  –  jak mówił wtedy Jan Ciszewski, komentując mecz w Chorzowie: 130 tysięcy widzów (…), szpilki nie ma gdzie wetknąć(…). Tylko na okolicznych drzewach nie ma kibiców, jako że drzew nie ma. Tamtego czerwcowego dnia fatalny mecz zagrał angielski obrońca, Bobby Moore, uznawany za jednego z najlepszych (jak nie najlepszego!) stoperów w historii angielskiej piłki.  Ówczesny zawodnik West Hamu miał udział przy obu bramkach dla polskiej reprezentacji. Szczególnie zapamiętany został jego fatalny kiks z początku drugiej połowy, który przyniósł drugiego gola naszej kadrze. Co ciekawe, o czym mówił Jerzy Kraska w programie „Biało-czerwone jedenastki”, podczas odprawy taktycznej przed meczem asystent trenera Górskiego,  Jacek Gmoch, wspominał o tym, że angielski stoper lubi przytrzymać dłużej piłkę. Z tego meczu zostanie zapamiętana również okropna kontuzja Włodzimierza Lubańskiego, która wykluczyła go z gry nie tylko w dalszej części tego spotkania, ale i na mistrzostwach rok później!
Do legendy przeszło także nasze rewanżowe spotkanie z reprezentacją „Trzech Lwów”, znane jako „mecz na Wembley”. Przed ostatnim eliminacyjnym spotkaniem Polacy mieli na koncie 4 punkty (2×2 punkty za dwa  zwycięstwa), a Anglicy 3 (zwycięstwo i remis z Walią), czyli tyle samo co Walijczycy, którzy jednak rozegrali już wówczas wszystkie cztery spotkania. W brytyjskiej stolicy – w Londynie, na stadionie, który jest symbolem angielskiej piłki. To nie miało prawa się udać – Polacy musieli wyrwać przynajmniej remis mistrzom świata z ’66. Już do Chorzowa Anglicy przyjeżdżali w roli zdecydowanych faworytów, jednak kilka miesięcy później w Londynie szanse kadry Górskiego wyglądały naprawdę mizernie. Reprezentacja „Synów Albionu” atakowała od początku spotkania, jednak świetnie dysponowany był wówczas golkiper naszej kadry, Jan Tomaszewski, który przez ponad 80 minut bronił z kontuzjowaną ręką. Jeszcze w przerwie angielscy kibice liczyli na spektakularne, kilkubramkowe zwycięstwo swoich ulubieńców. Ich nadzieje zgasił jednak Jan Domarski, który wykończył świetną kontrę polskiego zespołu. Anglicy odpowiedzieli tylko bramką z karnego Alana Clarke’a. Ogólnie rzecz biorąc, to był chyba jeden z najsłabszych meczów tamtej kadry – byli niemiłosiernie tłamszeni, jednak wyszli z wszystkiego obronną ręką. I to dosłownie… W końcu Jan Tomaszewski został określony w angielskiej prasie „The man that stopped England” – człowiekiem, który zatrzymał Anglię.
Zwycięska grupa śmierci (+Haiti)
Na mundialu polska kadra trafiła do niesłychanie silnej grupy, gdzie musiała się mierzyć z Włochami i Argentyną. Było wiadome, że jeden zespół z w/w musi odpaść.  Poza tą trójką, w grupie była również kadra Haiti, która przegrała wszystkie swoje spotkania, a  grupę zakończyła z bilansem -12. Polacy mistrzostwa rozpoczęli od znakomitego spotkania przeciwko Argentynie. Nasza kadra fenomenalnie rozpoczęła mecz, po ośmiu minutach prowadząc już 2:0. „Albicelestes” strzelili kontaktową bramkę w drugiej połowie, jednak natychmiastowo odpowiedział Grzegorz Lato, strzelając tym samym swoją drugą bramkę w tym spotkaniu. Później strzelił jeszcze Babington i pierwsze zwycięstwo w historii Polski w finałach mistrzostw świata stało się faktem!  Poprzedni mecz Polacy zagrali jeszcze przed drugą wojną światową, kiedy to w 1938 roku ulegli 5:6 Brazylii, a 4 bramki strzelił niezawodny Ernest Wilimowski. Do roku 1974 był to jedyny polski mecz na mundialu. Zwycięstwo to było jednak niesamowicie ważne ze względu na sytuację grupową Polski. Wystarczyło pokonać słabiutkie Haiti, by być w zasadzie pewnym awansu do kolejnej fazy rozgrywek.
Drużyna „Orłów Górskiego” zmiotła z powierzchni ziemi reprezentację kraju z małej amerykańskiej wyspy, wygrywając 7:0. W historii mistrzostw świata odnotowano tylko sześć wyższych wygranych. Tak więc, po dwóch meczach Polacy mieli cztery punkty (po dwa za zwycięstwo) i znakomitą sytuację przed ostatnim meczem z reprezentacją Włoch.
„Biało-czerwoni”, przystępując do ostatniego spotkania, byli już pewni awansu, zagadką jednak pozostawało, z którego miejsca on nadejdzie. Polacy przed meczem mieli 4 punkty, czyli o punkt więcej od Włochów i 3 więcej niż Argentyńczycy, którzy mieli jednak przed sobą mecz z Haiti. Polacy zagrali kolejne fantastyczne spotkanie wyrzucając Włochów za burtę turnieju już po fazie grupowej. Świetne zawody rozegrał Henryk Kasperczak, który zaliczył asysty przy obu bramkach naszej kadry – najpierw rewelacyjnie dośrodkowując na głowę Andrzeja Szarmacha, a potem przytomnie zagrywając piłkę do Kazimierza Deyny. Strzał „Kaki” przeszedł do historii, bowiem siła uderzenia była tak wielka, że zawodnik musiał w przerwie zmienić obuwie, ponieważ  pękł mu but. Włochów było stać jedynie na bramkę autorstwa Capello w końcówce meczu. W tym samym czasie Argentyna rozbiła Haiti 4:1, czyli… o jedną bramkę wyżej niż Włosi i to „Albicelestes” awansowali dalej, a gracze z Półwyspu Apenińskiego zakończyli turniej na tym samym etapie co Haiti…
Bitwa o finał
W dalszej fazie turnieju drużyny zostały podzielone na dwie czterozespołowe grupy, z których wyłoniono finalistów turnieju. Reprezentacja Polski trafiła do grupy z RFN, Szwecją i Jugosławią. W pierwszym swoim meczu, „Biało-czerwoni” nie bez problemów (obroniony rzut karny przez Tomaszewskiego) pokonali Szwedów 1:0 po golu Grzegorza Laty. Niemcy pobiły parę godzin wcześniej Jugosławię, tak więc przed drugą kolejką zarówno Szwedzi, jak i gracze z Bałkan, grali o życie – odpowiednio z RFN i z Polską. Kadra Górskiego rozegrała kolejne świetne spotkanie. Najpierw swojego trzeciego gola podczas turnieju zdobył fenomenalny Kazimierz Deyna, pewnie wykorzystując rzut karny. W drugiej połowie ponownie na prowadzenie wyprowadził nas Grzegorz Lato (wcześniej wyrównał Karasi).  Również RFN pokonało swoich przeciwników, przez co przed ostatnim meczem zarówno Polacy jak i Niemcy mieli tyle samo punktów (po 4).
O awansie do finału rozstrzygnąć miał mecz na Waldstadion grany przez Polaków z gospodarzami turnieju, Niemcami. To spotkanie często mylnie nazywane jest półfinałem, chociaż rzeczywiście sytuacja w grupie sprzyjała temu nazewnictwu (vide „finał” na Maracanie w 1950 roku).Tamtego dnia pogoda we Frankfurcie nie sprzyjała grze w piłkę. Przez miasto przeszła ulewa i choć organizatorzy robili, co było w ich mocy, boisko nie nadawało się do swobodnej gry w piłkę.  Austriacki sędzia Erich Linemayr podjął jednak kontrowersyjną decyzję o rozegraniu tego spotkania. Piłka wielokrotnie stawała w wodzie, co z pewnością przeszkadzało obu drużynom w wykonywaniu akcji. Musiało to deprymować bardziej Polaków, którzy grali bardzo ofensywną i szybką piłkę. Mimo utrudnień, Polacy potrafili sobie stworzyć kilka naprawdę dogodnych sytuacji, a i z tyłu mieliśmy, do czasu, sporo szczęścia – Jan Tomaszewski obronił już drugiego karnego podczas tamtych mistrzostw! Jednak na kwadrans przed końcem spotkania brak reakcji w szeregach naszej obrony wykorzystał Gerd Muller i Niemcy cieszyli się z awansu do finału, przerywając tym samym polską passę pięciu zwycięstw z rzędu.
Kadra RFN trafiła do finału, a Polacy musieli obejść się smakiem i grać o trzecie miejsce z ustępującymi mistrzami świata, Brazylijczykami. Tym razem bez utrudnień atmosferycznych, świetnie dysponowana kadra „Orłów Górskiego” pokonała Canarinhos po raz pierwszy w historii, dzięki bramce zawodnika Stali Mielec, Grzegorza Laty.  Rewelacyjna polska ekipa zajęła trzecie miejsce w turnieju i odebrała srebrne medale (za drugie miejsce były pozłacane srebrne), które rozdawano za to miejsce jeszcze przez ponad 20 lat.
O tym, jak rewelacyjnie spisywała się podczas mundialu nasza ekipa, muszą świadczyć liczne wyróżnienia, które się posypały dla naszych graczy. Pomijając sprawy czysto formalne, wynikające z matematyki, jak to, że Grzegorz Lato został królem strzelców, a drugim najlepszym strzelcem turnieju był, obok Johana Neeskensa, Andrzej Szarmach, trzeba docenić polską trójkę, która została umieszczona w jedenastce turnieju – Lato, Deyna i Gadocha. Sam Pele określił „Kaza” Deynę największą rewelacją turnieju. Polski kapitan zajął również trzecie miejsce w plebiscycie Złotej Piłki organizowanym przez France Football. Przegrał tylko z Johanem Cruijffem i Franzem Beckenbauerem. Do dziś pozostaje jednym z dwóch Polaków, który kiedykolwiek znaleźli się w czołowej piątce tego prestiżowego plebiscytu. Co prawda, jest to nagroda przyznawana za cały rok, jednak na ocenę Deyny nieoceniony wręcz wpływ miały mistrzostwa świata. Nikt przecież nie zachwycał się jego bramkami strzelanymi w odciętej wówczas od świata lidze polskiej.
Te mistrzostwa przeszły do historii jako najlepszy występ naszej kadry w historii mistrzostw świata. Co prawda, 8 lat później również zajęliśmy miejsce na najniższym stopniu podium, jednak to w 1974 roku nasza kadra była absolutną rewelacją turnieju, wygrywając 6 z 7 meczów. Kto wie, może byliśmy wówczas najlepszą drużyną na świecie? Przecież trudno wyrokować, jak skończyłby się mecz z Niemcami, gdyby przez Frankfurt nie przeszła ulewa. Tak, mogliśmy być mistrzami świata, szczególnie, że na mundialu brakowało tak ważnej postaci jak Włodzimierz Lubański. To jednak zawsze pozostanie już w sferze domysłów. To piękna karta naszej historii, choć czuć niedosyt. Historii już nie zmienimy, ale teraz każdego dnia piszemy historię. Kto wie, może pewnego dnia ktoś gdzieś będzie pisał tekst o polskich triumfatorach mundialu? Marzyć zawsze można, ale wszystko jest w naszych rękach. Kadro Nawałki, do boju!
Tekst można przeczytać również na portalu ZzaPołowy - dokładniej tutaj
Gabriel Hawryluk

2 komentarze:

  1. 34 yrs old Electrical Engineer Annadiane Ertelt, hailing from Cold Lake enjoys watching movies like "World of Apu, The (Apur Sansar)" and Sports. Took a trip to Heritage of Mercury. Almadén and Idrija and drives a Maxima. zrodlo obrazu

    OdpowiedzUsuń